Jestem wdzięczny za “smaganie biczem” na Reżyserii – czy mam Syndrom Sztokholmski?
Dużo się mówiło ostatnio o przemocy w Szkołach Filmowych i Teatralnych. Czytałem te wszystkie wypowiedzi kolegów i koleżanek z zaciekawieniem i korciło mnie by zabrać głos, ale nie chciałem tego robić w emocjach, dopiero teraz na chłodno próbuje sobie poskładać moje własne doświadczenie z Wydziału Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego, czyli tzw. WRiTV a obecnie Szkoły Filmowej im. Krzysztofa Kieślowskiego w Katowicach. Za moich czasów na pierwszym roku bowiem mieliśmy zajęcia z filmu fabularnego z reżyserem, o którym już na egzaminach wstępnych słyszeliśmy legendy, że jest “piła”, “kosa” i bardzo dużo wymaga delikatnie mówiąc i nikt ze studentów za nim raczej nie przepada… Tak było, choć najpierw nic na to nie wskazywało…
Rok pierwszy
Na początku gdy pełen ekscytacji rozpocząłem pierwszy rok studiów w nowych mieście, nie mogłem dać tym pogłoskom wiary, bo na pierwszych zajęciach z L. (tak go będę nazywał), gdy się przedstawialiśmy budził naprawdę wielką sympatię… Co ciekawe przed reżyserią studiował psychologię, więc na pierwszych zajęciach po przedstawieniu się każdy z nas (a było nas 8 osób) miał o drugim powiedzieć jakie zwierze mu przypomina. Jak dla mnie bardzo ciekawy eksperyment psychologiczny, mający w sobie sporą dawkę humoru i zbliżający też niejako nas do siebie.
Następne zajęcia z L. nie były już takie miłe ja te pierwsze. Trzeba było na nie przygotować konkretne zadania, w tym krótki filmik. Patrzył na te nasze “dzieła” i jechał po nas równo nie przebierając w słowach, głównie w “łacinie”… „-Ty k…, chyba cię po…”…
Pamiętam, że wówczas podszedłem do tego zadania po najprostszej linii oporu, trochę na odwal się – kamera była krzywo, wyglądał ten filmik gorzej niż przeciętny film twórcy kina amatorskiego, ba – wyglądało to jak jakieś “home video” turysty z miasta. Mieliśmy bowiem nakręcić coś na temat “ławeczka”. Nakręciłem ławkę Tuwima w Łodzi z jakąś tam interakcją z kolegą z filmoznawstwa, nawet bez prawdziwych aktorów, coś tam gadaliśmy, ale nawet dźwięk był słaby, sam też byłem operatorem… Użyłem tej stylistyki, chcąc tłumaczyć ją nawiązaniem do Dogmy 95 Larsa von Triera, jednak to chyba było wewnętrzne przekonywanie samego siebie, bo w głębi duszy czułem, że po prostu chciałem odhaczyć jak najprościej to zadanie… Pamiętam, że w trakcie projekcji L. zrobił się czerwony, walnął pięściami w ławkę i krzyknął:
— Co to k… jest? Chyba się z ch… na łby pozamieniałeś! Co ty mi pokazujesz? Wyłącz to natychmiast! Coś ty nakręcił? Kamera krzywo, nie słychać co mówią? Oszalałeś?!
Im bardziej wyżywał się słownie tym coraz mniejszy się stawałem i już nawet tłumaczenie do Dogmie stanęło mi w gardle… Po prostu miał rację. Pamiętam, że ten opierdziel był mi potrzebny. Orzeźwił i otrzeźwił mnie, że jestem w Szkole Filmowej i że muszę się przykładać do tego co robię, że tu już nie jest tak łatwo “prześlizgnąć się” jak może w przypadku innych studiów… że tak naprawdę ja nie chcę się ślizgać, że przecież chcę się nauczyć robić filmy! Wyłączyłem. Nie obejrzeliśmy nawet tego „dzieła” do końca… Wydukałem, że przepraszam, że następne ćwiczenia zrobię lepiej… I tak też było – od tego momentu zacząłem się przykładać.
To mnie jednak otrzeźwiło, było jak kubeł zimnej wody wylany na wizję swojej własnej zajebistości, pozwoliło spojrzeć na siebie krytycznie. Nie ulega jednak wątpliwości, że była to agresja. Choć do dziś uważam, że potrzebna dla mnie wówczas. Darzyłem sympatią L. pomimo, że pojechał po mnie ostro… ba chyba nawet byłem mu za to wdzięczny…
Być może byłem wówczas nieobiektywny i moja sympatia spowodowana do niego była spowodowana dodatkowo faktem, że niejako trochę dzięki niemu udało mi się dostać na te studia… Kiedyś o tym opowiem szerzej, bo moje egzaminy wstępne to temat na osobny artykuł lub vloga (może jako “Rozbiegówka” – dajcie znać w komentarzach, co wolicie, czy wpis o tym, czy wgad jak mówił prof. Bralczyk – czyli vlog ? :). Teraz nadmienię tylko, że byłem wdzięczny L., bo dał 5 osobom, w tym mnie jeszcze jedną szansę, że cofnięto nas do III etapu, po tym jak mieliśmy odpaść… Ciekawe, prawda? Opowiem o tym kiedyś, tutaj trzeba jedynie o tym wspomnieć by nadać kontekst mojej postawy wdzięczności wobec tego Profesora.
Bo może to go wyidealizowałem i nie przeszkadzał mi jego sposób bycia i “opierdziel”, który często już później wciąż dostawaliśmy na zajęciach – byłem mu wdzięczny, że jednak dano mi szansę, że mnie przyjął… Poza tym jego jak to nazwać… powiedzmy “nieokrzesanie” może przypominało mi siebie, odbijałem się w nim niejako jak w lustrze, może nawet chciałem być jak on…
Nie pamiętam, czy wtedy ktoś jeszcze dostał opierdziel, ale pamiętam inne zajęcia, gdy faktycznie tak było, kiedy to Janek – obecnie znany reżyser młodego pokolenia na pytanie L. jaki ma pomysł na film końcowy tzw. “czyste kino” – kino gatunku – odpowiedział:
— Coś w lesie…
L. na początku zaczął z tego żartować i ironizować, ale później gdy dopytywał, ale co w lesie, a tamten nie bardzo wiedział co, L. zaczął krzyczeć – nie pamiętam dokładnie treści tego krzyku, ale z kontekstu wynikało, że “coś w lesie” to nie jest pomysł!
Pamiętam dziwną reakcję u siebie wtedy, uśmiechnąłem się pod nosem… Nie z powodu tego, że cieszę się z czyjegoś nieszczęścia, ale że nie tylko ja mogę mieć głupie pomysły i dostać opierdziel (choć z drugiej strony jak pokazują ostanie filmy, czy polskie seriale Netflixa jak “W lesie nie zaśnie nikt”, czy “W głębi lasu” od hasła “coś w lesie” można się dobrze odbić i stworzyć coś interesującego). Może więc cieszyłem się podświadomie, że nie tylko ja mogę dostać opierdziel, że nie tylko ja bywam beznadziejny, że nie tylko ja może się nie nadaję w oczach L.?
Każdy ponad każdym
I tutaj warto zrobić pauzę, bo można by pomyśleć, że metoda mówiąca, że ktoś jest beznadziejny, że się nie nadaje jest przemocą, która nie wnosi nic konstruktywnego i nie powinna mieć miejsca. Warto jednak dodać, że zaczynając pierwszy rok reżyserii większość po egzaminach czuje się tymi “wybranymi”. Już na samych egzaminach rymowałem sobie w głowie piosenkę Sokoła “Każdy ponad każdym skur… innego traktuje jakby był niczym…”. I tak było – każdy podczas egzaminów uważał się za najlepszego i traktował z wyższością innych. Pamiętam imprezę z rokiem niżej, ze studentami, którzy nie mieli L. jako wykładowcy, bo to był rok, gdzie on robił akurat film chyba (oficjalnie był na zwolnieniu czy coś) – i Ci którzy nie mieli z nim zajęć normalnie “latali”… – snuli plany o drodze do Oskarów… Ja już byłem po roku z L. i tego rodzaju fantazje dawno zostały sprowadzone na ziemię. Nie chodzi o obcinanie skrzydeł, ale o walnięcie w stół by realistycznie spojrzeć na swoje życie, swoje talenty i przestać śnić na jawie, tylko wziąć się do roboty! Jak się później okazało osoba, która najwięcej mówiła o Oskarach obecnie robi gry… I nie chodzi mi o deprecjonowanie tego w stylu Agnieszki Holland, bo ja też jestem teraz na kursie projektowania gier – podaję ten przykład, bo jak widać rzeczywistość weryfikuje nasze fantazje…
Na naszym roku praktycznie nikt się nie wywyższał, a ci którzy mieli takie aspiracje byli gaszeni przez L. Mam wrażenie, że to były lekcje pokory. Po tych różnych wydarzeniach pamiętam, że wszyscy czekaliśmy na zajęcia z L. z lekkim strachem, ale to paradoksalnie nas umacniało i jednoczyło. Pamiętam, że spotykaliśmy się w hotelu asystenckim na Bytkowie, tuż obok Szkoły, którego 3 piętra były akademikiem WRiTV i część z nas tam mieszkało – na naradach po i przed zajęciami z L. pokazywaliśmy sobie ćwiczenia, scenariusze, a nawet pomagaliśmy sobie nawzajem w ich realizacji. Nie było mam wrażenie między nami niezdrowej rywalizacji za sprawą wspólnego “wroga”. Część osób mówiło, że się go bało realnie – tak, ale uważam, że to było motywujące do działania i jednoczące rok.
Życie z całym rokiem w cieniu i strachu przed Profesorem jednoczyło nas. Czy zatem bronię w tej chwili naszego oprawcę? Chyba tak zawsze było, że go broniłem jak niektórzy wykrzykiwali epitety na jego temat, że zniszczył ich… Broniłem i mówiłem, że może niszczył, ale jednak uczył… Jednak teraz, po tym jak wybuchła ta afera ze studentami aktorskiego zacząłem się zastanawiać, czy może to jednak nie jest Syndrom Sztokholmski z mojej strony?
Chociaż z drugiej strony może jednak przesadzamy w tej całej dyskusji o agresji w edukacji? Może w zawodach artystycznych czasem jest potrzebne silniejsze postawienie sprawy?
Wydaję mi się bowiem, że mimo znoszenia tych upokorzeń jestem wdzięczny za tę twardą rękę, czy “zimny chów” jak mówi mój tata. No właśnie, ale może dlatego odbieram tego typu „wychowanie” i edukację z wdzięcznością, bo wyniosłem to trochę z relacji z moim tatą, który też uczył mnie np. pisać artykuły, czy prozę. Też nie przebierał czasem w środkach i w języku, często mnie ostro strofował, wrzeszczał na złą interpunkcję (do tej pory mam z przecinkami problem…), więc może już wcześniej cierpiałem na ten Syndrom… ale pomińmy to – nie chcę teraz wchodzić w autoterapię.
Prawda jest taka, że na ten moment uważam, że mówienie prawdy, nawet dosadnej prawdy, jest lepsze niż obłudne poklepywanie po plecach… Choć oczywiście czasami można przesadzić w formie i naprawdę kogoś urazić a nawet zamknąć, więc może na jednych to działać motywująco, a na drugich jednak zamykająco… Aby się nad tym zastanowić podam jeszcze jeden przykład ze studiów reżyserskich z udziałem L.
This film is shit…
Pamiętam jak byliśmy na projekcie filmowym w Holandii z częścią roku i pojechał z nami też L.
Wymiana dotyczyła szkoły telewizyjnej w Utrechcie – nie tej filmowej w Amsterdamie, choć też ją odwiedziliśmy z kolegą, nawiasem mówiąc – super wrażenia pamiętam na nas zrobiła. I w tej telewizyjnej Szkole przygotowywaliśmy projekty na filmy dokumentalne, choć bardziej miały to być chyba reportaże.
L. pisał wówczas swój scenariusz fabularny na jakiś film historyczny i często na zajęciach, czy warsztatach bardzo się nudził albo był nieobecny, wlepiony w ekran swojego Macbooka… Podczas jednego z dłuższych dni wykładów i warsztatów w przerwie między warsztatami, oznajmił nam po cichu:
– Dobra… Spierdalam z tego skansenu…
I wyszedł zostawiając nas samych na zajęciach, z których chyba też niedługo później się urwaliśmy…
Wieczorem wówczas był planowany w kinie szkolnym pokaz jednej z reżyserek holenderskich wraz z wszystkimi władzami tej Szkoły. Na ten pokaz L. przyszedł.
Reżyserka pokazała film o wiosce w Polsce, więc był to miły ukłon w naszą stronę, że wybrała ten film (oprócz nas w tym projekcie brali również udział Litwini). Był to jednak bardziej reportaż niż film, temat był dość płytko potraktowany, choć portrety niektórych ludzi ciekawe, film ogólnie subtelnie zrobiony i w stylu dokumentów zachodnich czy BBC, czyli nie bardzo w domenie kina autorskiego… Faktycznie film ten momentami był po prostu nudny by użyć łagodnego określenia…
Po projekcji było spotkanie z reżyserką i na nim to L. zabrał głos, ze wschodnim akcentem i łamaną angielszczyzną powiedział:
– This film is shit, this film is nothing!
W trakcie jego mówienia tym razem widziałem, że twarz tej kobiety reżyser czerwienieje a nawet robi się purpurowa…
– Null. Zero! – kontynuował L., po czym, po chwili wstał i wyszedł z sali…
Zapanowała krępująca cisza. Nikt chyba już więcej nie zadał reżyserce żadnego pytania… Tego wieczoru była kolacja wszystkich biorących udział w projekcie, na którą była też zaproszona ta reżyserka. Nie przyszła…
W Polsce jesteśmy przyzwyczajeni do tego rodzaju krytyki, na Zachodzie nie byli, traktując taką formę jako ucieleśnienie biernej agresji właśnie, co dociera do nas dopiero teraz.
Ten przykład w kontekście dyskusji o agresji w szkołach artystycznych, pokazuje mi teraz, że jednak coś mogło być nie tak w moim myśleniu o L. Zgadzam się, że nie zawsze sytuacja wymaga aż takiej szczerości i dosadności, że w tego rodzaju formie jest rodzaj przemocy a nie konstruktywnej krytyki. Jak się mówi o sztuce to często używa się takich dosadnych określeń, wyrażając swoje emocje i subiektywny odbiór – jesteśmy do tego przyzwyczajeni, ale może faktycznie to błąd? Na tę kobietę to podziałało zamykająco, nie była otwarta na dalszą rozmowę i nie ma się co dziwić…
Tak hartuje się stal
Zastanówmy się jednak, czy we wszystkim widząc agresję, nie popadniemy w skrajność? Powyższe zachowanie i słownictwo jest faktycznie atakiem z użyciem przemocy słownej, ale czy wszystkie uwagi krytyczne tym są? Bo idąc tym tropem i szukając wszędzie agresji możemy zacząć mówić, że system oceniania w szkołach artystycznych też jest systemem represyjnym… Przecież ocena sztuki zazwyczaj bywa subiektywna, nieprawdaż? Jeśli ktoś kogoś obleje za film to czy już możemy mówić o mobbingu i postawie agresywnej?
Uważam, że surowe oceny i postawa krytyczna nas hartuje – szczególnie w przypadku branży filmowej musimy mieć grubą skórę, bo oceniają nas nie tylko na etapie Szkoły Filmowej, ale także później w Komisjach przyznających dotacje, czy na festiwalach…
“Tak hartuje się stal…” – mawia mój tata…
Oblany egzamin
Na II roku zostałem oblany za film przez innego Profesora i to chyba bardziej zabolało niż tamten opierdziel na zajęciach… Może dlatego, że nie zgadzałem się wtedy z tym werdyktem a z “opierdzielem” tak – uznałem, że oblanie mnie było jedynie postawieniem na swoim a nie uzasadnioną krytyką samego filmu. Profesor ten mówił mi bowiem przez większość zajęć bym nie robił tego scenariusza, a ja się uparłem… Nie posłuchałem go i zrobiłem film na bazie scenariusza, który mu się nie podobał. Pomimo, że skierował mi ten scenariusz do produkcji, dopiął swego i postawił mi dwóję za film. Przynajmniej tak to wtedy widziałem.
Później na dedykacji swojej książki Profesor ten napisał mi, że ma nadzieje, że jego metoda dydaktyczna przyniesie owoce. Czy przyniosła? Owszem – przykładam się bardziej do tego, co robię by było jak najlepsze, a nie tylko poprawne, ale nadal chyba nie uważam, że zasłużyłem na tę ocenę – nie był to wybitny film – ot, poprawna etiuda szkolna – ale niezasługująca na banię… Pamiętam, że to w połączeniu z ówczesnym rozstaniem z dziewczyną i rozpoczęciem filmu o rodzicach mogło też przyczynić się w jakimś stopniu do mojej depresji, choć oczywiście nie jest moim celem obwinianie kogokolwiek o to… chcę wyprowadzić pewne pytanie na bazie tego, a mianowicie, czy oblewanie studentów przez Profesorów różnych maści i kierunków może też być rodzajem agresji?
Wydaję mi się, że nie. Tak jest skonstruowany system i wszyscy się na niego godzimy. Mało tego – po latach i ostatnio rozpoczętej terapii zaczynam widzieć, że jednak oblanie mnie wtedy miało jakiś skutek dydaktyczny: zrozumiałem, że film ten nie był wybitny a trzeba robić tylko jak najlepsze rzeczy! A dodatkowo, że nie zawsze bunt jest dobry, czasem trzeba uznać czyjąś wyższość i rację, pójść na kompromis a nie iść w zaparte – szczególnie przy robieniu filmów. Przeżyłem to dosadnie, bo to był też kawał roboty produkcyjnej, którą w Katowicach często reżyserzy musieli brać na siebie…
Wybaczyłem tym Profesorom, ale co ciekawe tego pierwszego broniłem za ewidentną przemoc słowną a z tym drugim przez wiele lat miałem problem… Choć teraz się już lubimy.
Może jednak coś było nie tak w tym moim myśleniu? Ten drugi użył systemu oceniania, więc normy, tamten używał agresji słownej a to do tego drugiego miałem więcej pretensji za tę banię (choć warto też dodać, że była postawiona wraz z udziałem całej Komisji a nie tylko jego)…
Tamtego od agresji słownej zaś przez wiele lat broniłem, gdy inni studenci mówili jaki jest straszny, mało tego – uważałem go nawet za… przyjaciela, kogoś pomocnego…
Chyba niewielu tak o nim myślało. Tym bardziej, że mnie oblał inny Profesor na II roku a L. mieliśmy tylko na I roku, ale L. z tego co pamiętam nie tylko oblewał, ale miał też moc wyrzucić i był słynny z tego.
Prowadził bowiem 2 przedmioty z egzaminem na ocenę a pierwszego roku nie można powtarzać, więc jak byłyby dwie banie to żegnaj żegnaj bye bye… To dlatego też się go tak baliśmy i rzeczywiście mieliśmy rację, bo z naszej wspaniałej ósemki na roku 2 osoby dostały właśnie takie oceny, ale u jednej z nich ocena została cofnięta, dlatego tylko jedna osoba wyleciała… (pozdro Mieciu…!). Mając taką władzę można popłynąć… I to chyba dotyczy tylko Szkoły Filmowej w Katowicach, bo z tego, co pytałem w Łodzi to raczej nie zdarza się bania na egzaminach z filmu! Zazwyczaj studenci mogą poprawiać do skutku (ja w sumie też swoją mogłem, ale gdybym dostał dwie na I roku to bym nie mógł…).
Syndrom Sztokholmski?
Zawsze staram się bronić ludzi w myśl zasady potępiania czynów a nie osób, ale w tej obronie mogło być coś więcej. Może faktycznie broniłem L. dlatego, że wytworzyła się między nami relacja oprawca-ofiara, podobnie jak w syndromie sztokholmskim, gdzie zakładnicy bronili bandytów, którzy napadli na bank i przez pewien czas ich więzili… Do tego stopnia ich bronili, że opłacali prawników by wyciągnąć ich z więzienia, a jedna z zakładniczek zaręczyła się później z więżącym ją wcześniej napastnikiem…
W tej chwili jak na to patrzę z zewnątrz lepiej mi się rozmawia z tym drugim Profesorem od oblania, niż z L. Mam wrażenie, że mamy lepsze relacje. Bo je mamy w przeciwieństwie do L., który nie utrzymuje raczej ze studentami kontaktu a oni z nim… tym bardziej…
Smaganie biczem ponad limit…
Tematykę okrutnych nauczycieli, czy trenerów poruszają też dwa filmy, które zrobiły na mnie ogromne wrażenie. I tak na przykład “Whiplash” (w wolnym tłumaczeniu „smaganie biczem”) wzbudził we mnie bardzo ambiwalentne odczucia – na początku kibicowałem okrutnemu nauczycielowi – wydawało mi się, że ma racje skoro osiąga efekty. W miarę upływu filmu zrozumiałem, że coś jest nie tak. Ten jego student nie był szczęśliwy, był zniszczony psychicznie… Nie mogłem tego zrozumieć… Powinien się przecież cieszyć osiąganiem sukcesów – metoda była przecież skuteczna… Uznałem, że jest to film z tezą, który chce mi na siłę powiedzieć, że takie metody nauczania nie są dobre… Odrzucałem tę tezę w głowie, będąc przekonany, że to tytułowe “smaganie biczem” jest konieczne w nauczeniu artystycznych umiejętności… Tak jak było to ze mną na pierwszym roku, gdzie był ów bicz na nas w rękach L., który uznawałem za potrzebny… którego używał też do wyrzucania studentów…
Kolejnym filmem, który mną wstrząsnął było “Over the limit” (w wolnym tłumaczeniu „Ponad limit”) Marty Prus, gdzie gimnastyczka jest niemalże katowana przez swoją trenerkę by osiągnąć sukces. To się niejako udaje, więc może trzeba wybaczać te metody i iść dalej, skoro był sukces?
Myślałem też o sobie i tej sytuacji z ćwiczeniem – nie ogarnąłbym siebie gdyby nie opierdziel L. To pokazuje jak bardzo byłem związany z osobą używającą tych metod. Filmy te jednak zasiały we mnie wątpliwość, czy aby na pewno jest to właściwe. Przeczytałem też wywiad z Martą Prus, reżyserką filmu, która mówi w nim, że chciała też trochę pokazać, że sukcesu nie powinno się osiągać za wszelką cenę… choćby za cenę zdrowia psychicznego…
Po obejrzeniu tych filmów i przemyśleniu sprawy zacząłem trochę inaczej myśleć o L., ale nadal darzyłem go sympatią.
Obraz prysł niemalże całkowicie w zeszłym roku. Wydarzenia, które wtedy nastąpiły pokazały mi, że jednak Pan L. raczej moim przyjacielem nie jest i chyba nie był albo nie potrafił być… Otóż w zeszłym roku dzwoni mi telefon – patrzę, a to ów Profesor, z którym nie miałem styczności od wielu lat… Zaczyna się ciekawie? Czytajcie dalej.
Nieoczekiwany telefon
Może niewielu z was wie, ale zacząłem też dorabiać ostatnio tworząc komputery dla branży audio-video a konkretnie Hackintoshe, czyli komputery PC z MacOS ( www.hmac.pl ). Okazało się, że L. potrzebuje taki komputer i w tej sprawie dzwonił – dziwił się, że ja się tym zajmuję, ale był niezwykle miły i wspominający dawne, dobre czasy.
Zrobiłem wycenę, przygotowałem ofertę. Podziękował i zamilkł. Zadzwonił do mnie dużo później, że jednak sam złożył i samemu udało mu się postawić też system z jakiś gotowców… Miał kilka pytań dotyczących configu – pomogłem.
Przez telefon był niezwykle miły i sympatyczny, normalnie do rany przyłóż. Nie miał jednak w tym komputerze karty Wifi/Bluetooth kompatybilnej z MacOS – chciał ją ode mnie kupić, więc powiedziałem, że mogę mu ją przywieźć na plan, bo akurat robił zdjęcia do filmu i chciałem też poobserwować Mistrza w pracy, bo nigdy nie było mi to dane…
Na planie u Mistrza…
Pojechałem na plan – była to wakacyjna, przedwyborcza “odwilż po-covidowa”, więc pozwolili mi przyjechać, ale pilnie sprawdzili mi temperaturę, musiałem podpisać też oświadczenie covidowe.
L. się przywitał ze mną, ale nie był tak wylewny jak przez telefon… Był wręcz oschły. Ledwo mnie poznał albo tylko tak udawał przed ekipą… Zrzuciłem to na karb tego, że był w pracy, myślami przy filmie. Popatrzyłem na realizację jednej sceny, a następnie L. spytał, czy mam tę kartę Wifi, mówię, że mam i mogę w przerwie obiadowej mu dać, on powiedział, że chciałby teraz, bo akurat jest przerwa między scenami i ustawiają – była to szybka przerwa bez szansy na dłuższą rozmowę – usiedliśmy przy jego przyczepie – dałem mu kartę, chciał mi przelać pieniądze, ale powiedziałem, że… to prezent… Zarzekał się chwile, ale przyjął.
Był nieobecny i zdystansowany emocjonalnie. Czego się spodziewałem? Przyjacielskiego powitania i uśmiechu? Chyba tak… takiego jak przez telefon… Rzeczywistość była inna, coś zgrzytnęło w tej mojej wizji jego osoby, coś chrupnęło.
To z tym drugim Profesorem, który mnie oblał, zawsze było serdeczniej i milej, zawsze otwarcie zapraszał na plan, czy obiad – był i jest po prostu sympatyczny.
L. na tym planie był kawałkiem zimnego lodu, bez emocji, olewczy, wręcz nieprzyjemny… Załatwił sprawę z kartą i poszedł kręcić swój film dalej. Nie interesowało go co u mnie, jakie projekty robię, że fascynuje mnie VR, który przywiozłem, żeby zobaczył. Już dawno wyszedł z roli nauczyciela ciekawego swojego studenta, a może nigdy nim nie był tak naprawdę? Może w jakiś sposób go wyidealizowałem? I czemu do cholery dałem mu prezent? Z wdzięczności za opierdalanie na studiach..? Czułem, że byłem mu coś winien a przecież chyba tak nie było!
Godzinę później mignęło mi, że zamienił słowo z kierownikiem planu… 10 minut później kierownik przyszedł do mnie i powiedział, że muszą mi już podziękować ze względu na COVID… Zostałem wyproszony z planu, choć liczyłem, że będę cały dzień. Stanąłem wtedy przy przyczepach i barobusie, i jeszcze czekałem na L., żeby się pożegnać i zamienić słowo – końcu przyjechałem pod Warszawę z Łodzi, więc chciałem wykorzystać ten czas – myślałem, że będę dłużej (finalnie dobrze się stało, że mnie wyrzucili, bo dzięki temu spotkałem się z moją producentką i wspólniczką w Warszawie w sprawie omówienia filmu, który produkujemy), ale coś w moim wyobrażeniu o L. zostało zniszczone. Chyba inni mieli rację, że nie jest jednak taki dobry, jak myślałem – delikatnie mówiąc. Po godzinie czekania L. zdawkowo pożegnał się ze mną i jeszcze raz podziękował za kartę. Wsiadłem w samochód i odjechałem.
Następnego dnia zadzwonił do mnie… Znów szczebiotał, jak wcześniej, pełen życzliwości. Mało tego – przeprosił mnie za zachowanie na planie! Tłumaczył, że miał bardzo ważną scenę do wyreżyserowania i tylko nad nią chciał być skoncentrowany… Nie żywię uraz do ludzi, więc odparłem, że nie ma sprawy… pewien zgrzyt jednak pozostał…
Myślałem wcześniej, żeby może poprosić go by został moim opiekunem artystycznym filmu, ale teraz już nie wiem… Chyba nie chcę takiego opiekuna…
Może jednak faktycznie wyidealizowałem oprawcę i tylko takie toksyczne relacje nas łączą? Może faktycznie byłem ofiarą choć się nią nie czułem i chyba nadal nie czuję?
Za wszelką cenę?
Nie mam już do tego dystansu. Z jednej strony jestem wdzięczny za ten “zimny chów” i opierdziel za robienie złych rzeczy – wylanie przysłowiowego kubła zimnej wody oraz motywujący strach przed zajęciami, żeby dobrze przygotować na nie ćwiczenia, a z drugiej strony przestałem być przekonany, że takie podejście pedagogiczne jest zasadne.
Bo przecież to we mnie brakowało samodyscypliny i to ja powinienem ją w sobie wykształcić, a nie czekać na ten metaforyczny “bicz”… Czekanie na opierdziel to pójście na łatwiznę. Sami siebie powinniśmy się motywować – chyba jednak agresja nigdy nie będzie dobrym motywatorem, ani to, że będziemy coś robić ze strachu…
Może zatem sympatia do L. to jednak faktycznie jest u mnie Syndrom Sztokholmski? Może “smaganie biczem” wcale nie jest hartowaniem stali?
Bo czy podobnie jak w powyższym filmie “Over the limit” mamy godzić się na metody “przemocowe” by osiągać sukces – w tym wypadku filmowy? Czy warto go osiągać za każdą cenę?
Raczej nie. A jeśli już to innymi nawet i stanowczymi metodami, ale bez przemocy i agresji. Teraz tak myślę, ale nie żywię urazy za to co było. Wszystko jest po coś – choćby po to bym przeszedł drogę do zrozumienia pewnych prawd, którą odbyłem też w tym felietonie 🙂 Dzięki za wysłuchanie 🙂
Napiszcie proszę w komentarzach, co o tym myślicie. Pozdro!
Z wyrazami jedności z osobami, które doświadczyły dużo poważniejszej przemocy: Anna Paliga Dawid Ogrodnik Zofia Wichłacz Tamara Arciuch Joanna Koroniewska Maria Dębska Weronika Rosati Daria Kasperek Jagoda Szelc Katarzyna Russ Zuzanna Lit Magdalena Osińska Eliza Rycembel Wojtek Faruga Agnieszka Glińska i inni.